Młyn to nie jest takie złe miejsce na przeczekanie pierwszej
fazy apokalipsy Zombie. Chociaż nie… jednak jest. W mniemaniu Voldi był
najgorszą cholerną kryjówka, jaką mogli sobie wymyślić. Jej zirytowanie
potęgował fakt, że nie było prądu i zmuszeni byli siedzieć w niemal egipskich
ciemnościach rozświetlanych jedynie przez światło latarek.
- Dlaczego w ogóle w środku miasta stoi jakiś chędożony
młyn? – warknęła zirytowana.
- A nie może? – zapytała Gumi z rozbawieniem unosząc brwi.
Voldi syknęła z frustracją i
kopnęła w papierowy kubełek z KFC walający się po podłodze. Oni wszyscy – cały
ich czat – postanowili spotkać się w jednym miejscu, by w końcu się poznać
osobiście. I jak to się skończyło? Pieprzoną Zombie Apokalipsą. No, bo oni
zostali przez bogów greckich wyposażeni w ten specjalny rodzaj szczęścia, który
charakteryzuje się jego nie posiadaniem.
Voldi ukryła twarz w dłoniach i
próbowała się uspokoić, żeby na nikogo nie nawrzeszczeć, albo – nie daj boże –
wyrzucić kogoś na ulicę wypełnioną zakażonymi ludźmi powoli, aczkolwiek
nieuchronnie zmieniającymi się w zombie.
W małym pomieszczeniu siedziało w
sumie piętnaście osób – nasza heroiczna trzynastka i dwójka przypadkowych
gości, którym szczęśliwie udało się zwiać razem z nimi.
Co zaś do przedstawienia naszych bohaterów: była ich
trzynastka, jak już zostało wspomniane w poprzednim akapicie. Bez wątpienia
cześć z nich była herosami, za jakich się podawali – chociażby przez wzgląd na
to, że jeszcze nie spanikowali – bo reszta… cóż, powiedzmy że nie znosili tego
najlepiej.
Zacznijmy
może jednak od tych odważniejszych, bo to zawsze wygląda lepiej na papierze i w
komputerze, jak się zacznie od rzeczy ładnych (choć w tym przypadku nie zawsze)
i bardziej wybijających się poza szereg – w tym wypadku szereg przerażonych
obywateli państwa polskiego.
Gumi i
Voldi stały pod drzwiami – jednocześnie je tarasując i przytrzymując – w niemal
jednakowych pozach. Różniły się tylko tym, ze na twarzy Voldi oprócz znudzenia,
gościło zirytowanie zaistniałą sytuacją – nie lubiła ciasnych i przepełnionych
pomieszczeń i wolałaby biegać z Zombie niż się tu cisnąć, ale bez broni wolała
nie ryzykować. Gumi niemal się uśmiechała z jakąś wewnętrzną satysfakcją, że
świat wali się i płonie. „Dokładnie tak jak planowałam, a teraz Andrzeju,
spuszczamy bomby” – zdawało się mówić jej spojrzenie. Starały się nie
przejmować tym, że do drzwi łomoczą wygłodniałe potwory, ale również przerażeni
ludzie usiłujący znaleźć schronienie, choć niewątpliwie to zauważały – Voldi
stwierdziła, że będzie mieć od tego siniaki.
Nati
dotychczas siedząca spokojnie, w stoickiej pozie na podłodze, teraz przeniosła
się do kącika przerażonej grupki.
Chłopcy ogółem zachowywali nieco
dziwnie. Grom zareagował dość spokojnie – jeśli sarkastyczne, bezuczuciowe
okrzyki udawanego przerażenia można uznać za spokojne. Usiłował także w miarę
uspokoić przerażoną resztę, która zbiła się w małą grupkę w najbardziej
odległym kącie pomieszczenia. Mati wyglądał jakby miał na to wszystko
kompletnie wywalone i czytał jakąś gazetkę znalezioną w środku Młynu. Za to
Will… on wyglądał jakby czerpał sadystyczną radość z tego, jak wielu ludzi
właśnie umiera (Gumi również, lecz nie dała po sobie tego zobaczyć, a
przynajmniej nie od razu). Voldi podejrzewała, że ma nieco niecne plany, ale na
razie nie miała zamiaru zaprzątać sobie tym głowy.
Teraz przejdźmy do grupki naszych
kochanych struchlałych żyjątek, zasmarkanych, obawiających się zombie na
zewnątrz.
Misia i Annie siedziały ręką w
rękę i cicho szeptały. W ich oczach malowało się przerażenie, jakby wciąż
odtwarzały w pamięci obraz człowieka rozszarpywanego przez zombie. Najpewniej
tak było.
Nic jednak nie mogło przebić
Natki – Nati i Zuza (zresztą nie mniej przestraszona) tuliły ją do siebie i
okrywały kocem, a ona ciągle zanosiła się histerycznym płaczem, który
niewątpliwie wabił w stronę Młynu jeszcze więcej nieumarłych.
- Umrzemy tutaj! – krzyknęła przez łzy, a raczej próbowała,
bo zatkany i cieknący nos sprawił, że z jej gardła wydostał się bardziej bulgot
niż rodzaj głosu zrozumiałego przez żywych ludzi. Cierpliwa i nagle
odpowiedzialna Voldi miała już dość i serio kusiło ją wyjście na zewnątrz.
- Tak, a ty pierwsza. – Gumi przewróciła oczami i prychnęła.
Ją to tez już irytowało.
Czy cos wskórała? A i owszem, Natka zaniosła się jeszcze większym
płaczem.
Ale, ale!
Przecież nie wszyscy zostali przedstawieni, prawda?
Tu ukazuje
się ta grupka nieokreślonych – Cherry śpiąca w najlepsze pod ścianą i
medytująca Mia, wpatrzona w sufit. Lee skuliła się w kącie i także chyba
drzemała.
Byli osobliwą
grupką, także dwójka gości „na gapę” patrzyła na nich z jakimś obrzydzeniem,
czy strachem jakby sami byli potworami.
Mijały
minuty, kwadranse i w końcu godziny. Zombiaki zdawały się męczyć nieustannym
naparzaniem w drzwi. Voldi i Gumi podjęły to ryzyko i wyjrzały na zewnątrz.
- O kurwa – wyrwało im się obu, w tym samym czasie, co
sprawiło, że zachichotały.
- Co się dzieje? – zainteresował się Grom i podszedł do
nich, po czym sam zrobił oczy wielkie jak pięciozłotówki.- Jezus Cytrus.
Na dworze
panował chaos. Najwyraźniej nie wszystkie zwierzęta były odporne na ten wirus –
a już na pewno nie psy. Choć pewniej były to wygłodzone kundle ze schroniska,
wypuszczone na wolność.
W powietrzu
latały kawałki mięsa, nie tylko ludzkiego, ale także zombie. Krew spływała w
dół ulicy spokojną czerwoną rzeczką, uroczo kontrastującą z niezwykle błękitnym
niebem – zbyt ładnym niebem jak na apokalipsę przystało. Płynęło po nim nawet
kilka śnieżnobiałych delikatnych obłoczków.
- Wow, pieseł taki krwiożerczy, mięso, krew, nie wow –
wymamrotał Grom i prychnął śmiechem.
Po upływie
kolejnej godziny Voldi zdecydowała się działać.
- Dobra, ludziki – westchnęła, jednak to ciche westchnięcie
przykuło uwagę. – Wychodzę.
- Ale jak to… - zaczęła Natka pociągając nosem.
- Normalnie. I raczej wrócę. Gumi? – zwróciła się do
dziewczyny obok.
- Idę z tobą. – W jej oczach zapłonął entuzjazm.
- Reszta zostaje – Tu zatrzymała się na chwilę i wskazała na
jednego z gości. – Ty idziesz z nami.
Gdy wyszli,
zapadła cisza. Ale nie z tego przyjacielskiego i komfortowego rodzaju, w której
czujesz się dobrze. To była Zła Cisza. Ta, która zalega między ludźmi jak opar
gęstej mgły ta, która dusi i odbiera rozum.
Na
szczęście przerwała ją – oczywiście, że nikt inny jak – Natka, swoim rykiem.
- JA NIE CHCĘ UMIERAC TAK MŁODO, MAM PRZED SOBĄ CAŁE ŻYCIE!
I wtedy
wszystko spierdoliło się na amen i ludzie, którzy poznali się przez Internet,
poczuli jak bardzo mają przesrane.
Małe
okienko będące tuż pod sufitem zostało przebite przez przegniłą łapę z
połamanymi paznokciami. W sumie to zastanawiające było jak szybko zaczynają się
rozkładać. Chyba, że to były jedne z tych pierwszych zombie, a one w końcu
przebyły długą drogę z Afryki.
Natka
wrzasnęła przeraźliwie budząc Cherry i Lee. W sumie wszyscy poderwali się na
nogi i stali w niepewności, co mają robić. Ręka przebijająca się przez deskę w
drewnianych drzwiach rozwiała ich wątpliwości.
- NA GÓRĘ! – wrzasnęło równocześnie parę osób.
Poczęli się
wspinać na górę Młyna jak przerażone zwierzęta zagonione w kozi róg. W pewnym
momencie Natka została złapana za stopę.
Zaryczała
przeraźliwie i zaczęła się miotać jak szatan, jakby diabeł ją chwycił, i
obracał jak wskazówkami zegara na kościele. Kopnęła drugiego gościa w twarz,
rzucając go na pożarcie zombiakom, a sama rzuciła się w górę schodów.
Zebrali się
na dachu i za pomocą badyla zaniesionego tu przez dawną burzę zrzucali zombie
usiłujące się do nich dostać. Niestety ich obrona nie była zbyt skuteczna, bo
zombie odrzucił kij i wylazł na dach.
Patrzyli w
oczy gnijącej śmierci, która zbliżała się coraz bardziej i bardziej. Zdawać by
się mogło, że oblizuje lubieżnie wargi na myśl o posiłku, gdy by tylko nie był
bezmózgą kreaturą kierującą się zapachem świeżej krwi płynącej w żywym ciele.
Słodkiej, nowej krwi toczonej w żyłach i pompowanej przez silne i młode serce,
teraz oszalałe ze strachu…
I wtedy
gruchnęła seria z kałacha, kawałki mózgu i czaszki obryzgały Zuzę i Willa
stojących najbardziej z przodu – Zuzia wrzasnęła, ale Will zdawał się chłonąć
aromat nieświeżej tkanki oblepiającej jego ubranie, twarz i włosy.
Zombie padł
do tyłu, zrzucając swoich ziomków na dół.
- Hejka! – krzyknęła z dołu Voldi i pomachała przyjaciołom.
Stały na
dole razem z Gumi – przebrane, z plecakami i bronią w rękach – Voldi z karabinem,
zaś Gumi z miotaczem ognia, którym dopalała zwłoki ich gościa, dopiero co
zaatakowanego przez zombie (także już doszczętnie spalonego).
Najważniejsze było jednak to, co
stało za nimi: ohydnie wręcz landrynkoworóżowa ciężarówka z napisem „Berta” i
wizerunkiem pieseła na przyczepie. W jej cieniu kryły się dwa motocykle –
czarny i różowy z doczepionymi króliczymi uszami i ogonem. Nie trudno zgadnąć,
która z nich przyjechała, na którym.
Gdy już
zeszli na dół, o dziwo cali, zdrowi i nie zjedzeni, niemal padli dziewczynom w
ramiona – to znaczy Voldi, bo Voldi lubiła się przytulać. Gumi zachowała
chwilowy dystans, bo lufa miotacza wciąż była gorąca jak cholera, po chwili
odłożyła go jednak i poszła się tulić – bo kto nie lubi przytulaska?
- Mamy ciężarówkę, ale ktoś musi ją prowadzić – oznajmiła
Gumi – bo nasz poprzedni kierowca troszkę się spalił ze wstydu przed takimi
dziewczynami jak my. – Wskazała głową na osmalonego i powykręcanego trupa.
- Ja mogę! – Natka słabo uniosła rękę.
- A ja będę ją zmieniać – zaoferował się Grom.
Załadowali
się na ciężarówkę – w tym na przyczepę, która okazała się być dość dobrze
urządzonym legowiskiem dla ponad piętnastu osób, a także magazynem. Mieli
namioty, prowiant (co prawda suchy i puszkowany, ale to zawsze jedzenie),
apteczkę, trochę czystych ciuchów, a nawet broń - cztery pistolety, wiatrówka,
strzelba, CKM i uroczy AK-74. Była tam tez podłużna skrzyneczka, która co
chwilkę iskrzyła.
- Skąd wy to wszystko…? – Matiemu opadła szczęka i wydawało
mu się to nieco podejrzane.
- To dłuższa opowieść, potem was z tym zaznajomimy. – Voldi
machnęła ręką i poklepała go po ramieniu. – A teraz wsiadać na pakę, nie mamy
dużo czasu przed przyjściem psów, albo reszty naszych nieświeżych koleżków
hehe.
- Możecie mi powiedzieć, dlaczego musiałaś strzelać tak, by
nas obryzgać… tym czymś? – zapytała Zuza, krzywiąc się z niesmakiem. Willowi
najwyraźniej to nie przeszkadzało i z resztek różowego mózgu formował kuleczkę
w dłoni.
- Bo życie jest gorzkie – odparła Gumi i założyła okulary przeciwsłoneczne
zupełnie jak Horatio Caine z CSI.
Odjechali
tak ciężarówką Bertą i z dwoma motocyklami z przodu i z tyłu. Czuli jednak, że
to jeszcze nie koniec historii.