poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Meksykanie vs Zombie

Młyn to nie jest takie złe miejsce na przeczekanie pierwszej fazy apokalipsy Zombie. Chociaż nie… jednak jest. W mniemaniu Voldi był najgorszą cholerną kryjówka, jaką mogli sobie wymyślić. Jej zirytowanie potęgował fakt, że nie było prądu i zmuszeni byli siedzieć w niemal egipskich ciemnościach rozświetlanych jedynie przez światło latarek.
- Dlaczego w ogóle w środku miasta stoi jakiś chędożony młyn? – warknęła zirytowana.
- A nie może? – zapytała Gumi z rozbawieniem unosząc brwi.
Voldi syknęła z frustracją i kopnęła w papierowy kubełek z KFC walający się po podłodze. Oni wszyscy – cały ich czat – postanowili spotkać się w jednym miejscu, by w końcu się poznać osobiście. I jak to się skończyło? Pieprzoną Zombie Apokalipsą. No, bo oni zostali przez bogów greckich wyposażeni w ten specjalny rodzaj szczęścia, który charakteryzuje się jego nie posiadaniem.
Voldi ukryła twarz w dłoniach i próbowała się uspokoić, żeby na nikogo nie nawrzeszczeć, albo – nie daj boże – wyrzucić kogoś na ulicę wypełnioną zakażonymi ludźmi powoli, aczkolwiek nieuchronnie zmieniającymi się w zombie.
W małym pomieszczeniu siedziało w sumie piętnaście osób – nasza heroiczna trzynastka i dwójka przypadkowych gości, którym szczęśliwie udało się zwiać razem z nimi.
Co zaś do przedstawienia naszych bohaterów: była ich trzynastka, jak już zostało wspomniane w poprzednim akapicie. Bez wątpienia cześć z nich była herosami, za jakich się podawali – chociażby przez wzgląd na to, że jeszcze nie spanikowali – bo reszta… cóż, powiedzmy że nie znosili tego najlepiej.
            Zacznijmy może jednak od tych odważniejszych, bo to zawsze wygląda lepiej na papierze i w komputerze, jak się zacznie od rzeczy ładnych (choć w tym przypadku nie zawsze) i bardziej wybijających się poza szereg – w tym wypadku szereg przerażonych obywateli państwa polskiego.
            Gumi i Voldi stały pod drzwiami – jednocześnie je tarasując i przytrzymując – w niemal jednakowych pozach. Różniły się tylko tym, ze na twarzy Voldi oprócz znudzenia, gościło zirytowanie zaistniałą sytuacją – nie lubiła ciasnych i przepełnionych pomieszczeń i wolałaby biegać z Zombie niż się tu cisnąć, ale bez broni wolała nie ryzykować. Gumi niemal się uśmiechała z jakąś wewnętrzną satysfakcją, że świat wali się i płonie. „Dokładnie tak jak planowałam, a teraz Andrzeju, spuszczamy bomby” – zdawało się mówić jej spojrzenie. Starały się nie przejmować tym, że do drzwi łomoczą wygłodniałe potwory, ale również przerażeni ludzie usiłujący znaleźć schronienie, choć niewątpliwie to zauważały – Voldi stwierdziła, że będzie mieć od tego siniaki.
            Nati dotychczas siedząca spokojnie, w stoickiej pozie na podłodze, teraz przeniosła się do kącika przerażonej grupki.
Chłopcy ogółem zachowywali nieco dziwnie. Grom zareagował dość spokojnie – jeśli sarkastyczne, bezuczuciowe okrzyki udawanego przerażenia można uznać za spokojne. Usiłował także w miarę uspokoić przerażoną resztę, która zbiła się w małą grupkę w najbardziej odległym kącie pomieszczenia. Mati wyglądał jakby miał na to wszystko kompletnie wywalone i czytał jakąś gazetkę znalezioną w środku Młynu. Za to Will… on wyglądał jakby czerpał sadystyczną radość z tego, jak wielu ludzi właśnie umiera (Gumi również, lecz nie dała po sobie tego zobaczyć, a przynajmniej nie od razu). Voldi podejrzewała, że ma nieco niecne plany, ale na razie nie miała zamiaru zaprzątać sobie tym głowy.
Teraz przejdźmy do grupki naszych kochanych struchlałych żyjątek, zasmarkanych, obawiających się zombie na zewnątrz.
Misia i Annie siedziały ręką w rękę i cicho szeptały. W ich oczach malowało się przerażenie, jakby wciąż odtwarzały w pamięci obraz człowieka rozszarpywanego przez zombie. Najpewniej tak było.
Nic jednak nie mogło przebić Natki – Nati i Zuza (zresztą nie mniej przestraszona) tuliły ją do siebie i okrywały kocem, a ona ciągle zanosiła się histerycznym płaczem, który niewątpliwie wabił w stronę Młynu jeszcze więcej nieumarłych.
- Umrzemy tutaj! – krzyknęła przez łzy, a raczej próbowała, bo zatkany i cieknący nos sprawił, że z jej gardła wydostał się bardziej bulgot niż rodzaj głosu zrozumiałego przez żywych ludzi. Cierpliwa i nagle odpowiedzialna Voldi miała już dość i serio kusiło ją wyjście na zewnątrz.
- Tak, a ty pierwsza. – Gumi przewróciła oczami i prychnęła. Ją to tez już irytowało.
Czy cos wskórała? A i owszem, Natka zaniosła się jeszcze większym płaczem.
            Ale, ale! Przecież nie wszyscy zostali przedstawieni, prawda?
            Tu ukazuje się ta grupka nieokreślonych – Cherry śpiąca w najlepsze pod ścianą i medytująca Mia, wpatrzona w sufit. Lee skuliła się w kącie i także chyba drzemała.
            Byli osobliwą grupką, także dwójka gości „na gapę” patrzyła na nich z jakimś obrzydzeniem, czy strachem jakby sami byli potworami.
            Mijały minuty, kwadranse i w końcu godziny. Zombiaki zdawały się męczyć nieustannym naparzaniem w drzwi. Voldi i Gumi podjęły to ryzyko i wyjrzały na zewnątrz.
- O kurwa – wyrwało im się obu, w tym samym czasie, co sprawiło, że zachichotały.
- Co się dzieje? – zainteresował się Grom i podszedł do nich, po czym sam zrobił oczy wielkie jak pięciozłotówki.- Jezus Cytrus.
            Na dworze panował chaos. Najwyraźniej nie wszystkie zwierzęta były odporne na ten wirus – a już na pewno nie psy. Choć pewniej były to wygłodzone kundle ze schroniska, wypuszczone na wolność.
            W powietrzu latały kawałki mięsa, nie tylko ludzkiego, ale także zombie. Krew spływała w dół ulicy spokojną czerwoną rzeczką, uroczo kontrastującą z niezwykle błękitnym niebem – zbyt ładnym niebem jak na apokalipsę przystało. Płynęło po nim nawet kilka śnieżnobiałych delikatnych obłoczków.
- Wow, pieseł taki krwiożerczy, mięso, krew, nie wow – wymamrotał Grom i prychnął śmiechem.
            Po upływie kolejnej godziny Voldi zdecydowała się działać.
- Dobra, ludziki – westchnęła, jednak to ciche westchnięcie przykuło uwagę. – Wychodzę.
- Ale jak to… - zaczęła Natka pociągając nosem.
- Normalnie. I raczej wrócę. Gumi? – zwróciła się do dziewczyny obok.
- Idę z tobą. – W jej oczach zapłonął entuzjazm.
- Reszta zostaje – Tu zatrzymała się na chwilę i wskazała na jednego z gości. – Ty idziesz z nami.
            Gdy wyszli, zapadła cisza. Ale nie z tego przyjacielskiego i komfortowego rodzaju, w której czujesz się dobrze. To była Zła Cisza. Ta, która zalega między ludźmi jak opar gęstej mgły ta, która dusi i odbiera rozum.
            Na szczęście przerwała ją – oczywiście, że nikt inny jak – Natka, swoim rykiem.
- JA NIE CHCĘ UMIERAC TAK MŁODO, MAM PRZED SOBĄ CAŁE ŻYCIE!
            I wtedy wszystko spierdoliło się na amen i ludzie, którzy poznali się przez Internet, poczuli jak bardzo mają przesrane.
            Małe okienko będące tuż pod sufitem zostało przebite przez przegniłą łapę z połamanymi paznokciami. W sumie to zastanawiające było jak szybko zaczynają się rozkładać. Chyba, że to były jedne z tych pierwszych zombie, a one w końcu przebyły długą drogę z Afryki.
            Natka wrzasnęła przeraźliwie budząc Cherry i Lee. W sumie wszyscy poderwali się na nogi i stali w niepewności, co mają robić. Ręka przebijająca się przez deskę w drewnianych drzwiach rozwiała ich wątpliwości.
- NA GÓRĘ! – wrzasnęło równocześnie parę osób.
            Poczęli się wspinać na górę Młyna jak przerażone zwierzęta zagonione w kozi róg. W pewnym momencie Natka została złapana za stopę.
            Zaryczała przeraźliwie i zaczęła się miotać jak szatan, jakby diabeł ją chwycił, i obracał jak wskazówkami zegara na kościele. Kopnęła drugiego gościa w twarz, rzucając go na pożarcie zombiakom, a sama rzuciła się w górę schodów.
            Zebrali się na dachu i za pomocą badyla zaniesionego tu przez dawną burzę zrzucali zombie usiłujące się do nich dostać. Niestety ich obrona nie była zbyt skuteczna, bo zombie odrzucił kij i wylazł na dach.
            Patrzyli w oczy gnijącej śmierci, która zbliżała się coraz bardziej i bardziej. Zdawać by się mogło, że oblizuje lubieżnie wargi na myśl o posiłku, gdy by tylko nie był bezmózgą kreaturą kierującą się zapachem świeżej krwi płynącej w żywym ciele. Słodkiej, nowej krwi toczonej w żyłach i pompowanej przez silne i młode serce, teraz oszalałe ze strachu…
            I wtedy gruchnęła seria z kałacha, kawałki mózgu i czaszki obryzgały Zuzę i Willa stojących najbardziej z przodu – Zuzia wrzasnęła, ale Will zdawał się chłonąć aromat nieświeżej tkanki oblepiającej jego ubranie, twarz i włosy.
            Zombie padł do tyłu, zrzucając swoich ziomków na dół.
- Hejka! – krzyknęła z dołu Voldi i pomachała przyjaciołom.
            Stały na dole razem z Gumi – przebrane, z plecakami i bronią w rękach – Voldi z karabinem, zaś Gumi z miotaczem ognia, którym dopalała zwłoki ich gościa, dopiero co zaatakowanego przez zombie (także już doszczętnie spalonego).
            Najważniejsze było jednak to, co stało za nimi: ohydnie wręcz landrynkoworóżowa ciężarówka z napisem „Berta” i wizerunkiem pieseła na przyczepie. W jej cieniu kryły się dwa motocykle – czarny i różowy z doczepionymi króliczymi uszami i ogonem. Nie trudno zgadnąć, która z nich przyjechała, na którym.
            Gdy już zeszli na dół, o dziwo cali, zdrowi i nie zjedzeni, niemal padli dziewczynom w ramiona – to znaczy Voldi, bo Voldi lubiła się przytulać. Gumi zachowała chwilowy dystans, bo lufa miotacza wciąż była gorąca jak cholera, po chwili odłożyła go jednak i poszła się tulić – bo kto nie lubi przytulaska?
- Mamy ciężarówkę, ale ktoś musi ją prowadzić – oznajmiła Gumi – bo nasz poprzedni kierowca troszkę się spalił ze wstydu przed takimi dziewczynami jak my. – Wskazała głową na osmalonego i powykręcanego trupa.
- Ja mogę! – Natka słabo uniosła rękę.
- A ja będę ją zmieniać – zaoferował się Grom.
            Załadowali się na ciężarówkę – w tym na przyczepę, która okazała się być dość dobrze urządzonym legowiskiem dla ponad piętnastu osób, a także magazynem. Mieli namioty, prowiant (co prawda suchy i puszkowany, ale to zawsze jedzenie), apteczkę, trochę czystych ciuchów, a nawet broń - cztery pistolety, wiatrówka, strzelba, CKM i uroczy AK-74. Była tam tez podłużna skrzyneczka, która co chwilkę iskrzyła.
- Skąd wy to wszystko…? – Matiemu opadła szczęka i wydawało mu się to nieco podejrzane.
- To dłuższa opowieść, potem was z tym zaznajomimy. – Voldi machnęła ręką i poklepała go po ramieniu. – A teraz wsiadać na pakę, nie mamy dużo czasu przed przyjściem psów, albo reszty naszych nieświeżych koleżków hehe.
- Możecie mi powiedzieć, dlaczego musiałaś strzelać tak, by nas obryzgać… tym czymś? – zapytała Zuza, krzywiąc się z niesmakiem. Willowi najwyraźniej to nie przeszkadzało i z resztek różowego mózgu formował kuleczkę w dłoni.
- Bo życie jest gorzkie – odparła Gumi i założyła okulary przeciwsłoneczne zupełnie jak Horatio Caine z CSI.

            Odjechali tak ciężarówką Bertą i z dwoma motocyklami z przodu i z tyłu. Czuli jednak, że to jeszcze nie koniec historii.